LEGENDY i PODANIA

 

Herb miasta Tuchola
    Działo się to w zamierzchłych czasach. Nieprzyjacielskie wojska podeszły pod Tucholę i oblężenie trwało już trzy miesiące. Wprawdzie miasto było dobrze zabezpieczone rowami, wałami i murami obronnymi, ale wszystko wskazywało na to, że zostanie ono zdobyte przez przeważające siły wroga. Długotrwałe oblężenie było bowiem bardzo wyczerpujące. Wielu obrońców poległo, a duch pozostałych zaczął upadać. Z trudnością Już zapewniano pełną obsadę do obrony murów w miejscach najbardziej zagrożonych. Kończyły się też zapasy żywności - mieszkańcom dokuczał już głód i trapiły ich choroby.

    Obrońcy uświadamiali sobie ze zgrozą że zbliża się godzina, kiedy będą musieli poddać miasto i zdać je na łaskę okrutnego wroga. Sądzili, że nastąpi to niechybnie w kolejną bezksiężycową noc, bowiem nieprzyjaciel przygotowywał się do ostatecznego natarcia. I wtedy stał się cud. Utrudzonym obrońcom ukazała się nagle postać Świętej Małgorzaty w niebiańskiej świetlistej aureoli. W lewej ręce trzymała gołębia - symbol pokoju, w prawej zaś krzyż - symbol wiary. W przyjaznych słowach pocieszała znużonych obrońców przekonując, aby nie tracili wiary w ocalenie. Następnie nakazała, by z resztek posiadanej mąki upieczono chleby, a świeże bochenki zrzucono z murów na atakujące wojska.

Mieszkańcy Tucholi zastosowali się dokładnie do udzielonej im rady i z umością oczekiwali ataku nieprzyjaciela. Nastąpił on o brzasku. Jakże zdziwili się atakujący, gdy zamiast kamieni, włóczni i pocisków spadały na nich dziesiątki bochnów świeżo upieczonego chleba. Dotąd sądzili, iż w następstwie długotrwałego oblężenia miastu brakuje żywności. Teraz, gdy przekonali się, że ma ono jedzenia w nadmiarze, odstąpili od oblężenia i wycofali się.

Wdzięczni mieszkańcy Tucholi wybrali wizerunek Świętej Małgorzaty z gołębiem i krzyżem na herb miasta. Uznali ją też za swoją patronkę. Dawną pieczęć Tucholi, w całkiem dobrym stanie, przypadkowo znaleziono w nieużywanej od stuleci studni w Jastrowiu. Przedstawia ona Świętą Małgorzatę w koronie, trzymającą krzyż oraz gołębia i stojącą na grzbiecie smoka.

 

Wieczny głód
        Był rok 1811, gdy starym gościńcem z Tucholi przez Osie do Nowego maszerowały przez Bory Tucholskie oddziały francuskich wojsk. Miały one przygotować drogę dla głównych sił armii Napoleona, zgromadzonej do podboju Rosji. Wojsko to miało stanąć na wschodnim brzegu Wisty. By skrócić trasę przemarszu z Tucholi do Osią, ułożono przez środek lasu nową, szeroką drogę na wzór dawnych dróg rzymskich. Butni i brutalni żołnierze francuscy ściągnęli do pracy wszystkich drwali leśnych z tej części borów. Kazano im ścinać leciwe sosny i budować drogę.
        Podczas gdy mieszkańcy borów z udręką i bez zapłaty wykonywali uciążliwe prace, francuscy żołnierze wygodnie kwaterowali w ich chatach. Najgorzej działo siew okolicach Tlenia. W tutejszej karczmie Francuzi stanęli na dłuższy pobyt. Wojsko nakazało zniwelować piaszczyste pagórki na drodze, wybrukować Jej podmokłe odcinki i wzmocnić nadwątlony most przez Wde, by mogły po nim przejechać ciężkie armaty. Do robót spędzono mężczyzn i kobiety z okolicznych osad. Mieszkańcy musieli ścinać drzewa, zwozić kamienie, wbijać pale, budować przeprawy i brukować odcinki drogi.
        Do ich obowiązków należało też zapewnienie kwaterującym tu żołnierzom żywności z własnych zapasów. A Francuzi nawet w tak ubogich stronach prowadzili hulaszcze życie. Dzień i noc w miejscowej karczmie odbywały się zabawy. Zajęte były wszystkie pokoje gościnne, a na zewnątrz płonęły ogniska obozowe. Pijani żołnierze wrzucali snopy zbóż by zwiększyć płomienie ognisk. W największej sali francuscy oficerowie z nudów i dla zabawy wyjmowali miękisz z okrągłych bochnów chleba, a następnie turlali po podłodze jak kule. Stara i chora kobieta, która niezauważona przez nikogo siedziała w kącie sali, patrzyła ze zgrozą na to oburzające postępowanie. Wreszcie wzniosła chude ręce ku niebu i wezwała Boga, by pokarał niegodziwców wiecznym głodem. Kilku żołnierzy zrozumiało słowa modlitewnej prośby o pomstę, chwyciło ze złością starowinkę za włosy i wyrzuciło ją za drzwi. Tego biedna kobieta nie była w stanie przeżyć. Z bólem wyszeptała słowa „wieczny, wieczny głód" i serce pękło jej z rozpaczy. Pochowano ją bez rozgłosu na skraju lasu.
Przekleństwo kobiety miało się wkrótce spełnić. W mroźną zimę na przełomie 1812 11813 roku niedobitki francuskiej armii w chaosie uciekały na zachód. Żaden żołnierz nie nosił już pełnego umundurowania, a ubrania ich były obdarte i zabrudzone. Wojacy, jak tylko mogli, starali się schronić przed obezwładniającym mrozem. Stare lniane worki, podarte końskie derki, kobierce, kaftany ze skór kotów i psów służyły im za ubiór. Widziało się dumnych dawniej grenadierów ubranych w brudne kożuchy i kirasjerów w spódnicach. Niewielu miało też hełmy i wojskowe czapki. Nakrycia głów były różnorodne - głęboko naciągnięte na oczy szlafmyce, uszy osłonięte przepaskami z ręczników lub kożuchów. Mimo tych zabezpieczeń większość żołnierzy miała odmrożone uszy i nosy, a w ich oczach widać było rezygnację. Rzadko który z Francuzów miał też buty - wielu miało nogi owinięte słomą, szmatami, skórami z tornistrów albo okryte filcem ze starych kapeluszy.


    Tak, wycieńczeni głodem i mrozem, snuli się jak widma oficerowie i żołnierze pokonanej armii napoleońskiej po drogach Borów Tucholskich. Dzień w dzień, gdy zapadał zmierzch i zimowa mgła spowijała lasy dawnym gościńcem, wędrowały zagubione oddziały. Dziesiątki spośród tych nieszczęsnych żołnierzy znalazło na nim swoją śmierć. Chowano ich zaraz na poboczu traktu. Nie powinno więc nikogo dziwić, jeśli dziś znajduje się tu i ówdzie jeszcze ludzkie kości nakryte cienką warstwą ziemi. Przemarznięci i głodni żołnierze przychodzący do zagród rozsianych wśród cichych Borów Tucholskich wzbudzali litość, a ich cierpienia byty nie do opisania. Wiecznie byli głodni i zziębnięci - tak do dziś twierdzą mieszkańcy borów. Wprowadzeni do ogrzanego pokoju zbliżali się do gorącego pieca, jakby chcieli do niego wejść albo go objąć ramionami. Daremnie usiłowano ich od tego powstrzymać - wielu żołnierzy padało martwych od żaru pieca.
        Inni umierali zaś z przejedzenia - gdy ktoś podał im choć suchego chleba, tak długo łapczywie go połykali, aż uchodziło z nich życie. To był właśnie wieczny głód zesłany przez niebiosa, skutek przekleństwa wypowiedzianego przez staruszkę z karczmy w Tleniu. Cierpieli na niego nawet francuscy jeńcy wzięci do niewoli w bitwie pod Lipskiem. Z głodu jedli oni pieczone na ogniu mięso padłych koni, choć otrzymywali obozowe racje żywnościowe. Ich głodu nic nie było w stanie zaspokoić.
        Droga z Tucholi do Tlenia jeszcze dziś nazywana jest Traktem- .. Napoleońskim. Jej wybrukowane odcinki koło Tlenia pamiątkami tych strasznych czasów i w pamięci potomnych pozostają słowa Arndsa: “z ludźmi, końmi i wozami tak pononał ich Bóg”.

 

Jezioro Kęsowo 
     W pobliżu Kęsowa, w powiecie tucholskim, położone jest jezioro o powierzchni 23 hektarów. Na jego miejscu stał niegdyś piękny i okazały zamek, którego właścicielem był pewien naczelnik plemienia. Był to zatwardziały poganin, człowiek marnotrawny i bezwzględny. Swoich poddanych, którzy przyjęli niedawno wiarę chrześcijańską, gnębił na wszelkie możliwe sposoby. Czuł się panem ich życia i śmierci. Poddam musieli oddawać mu większość swoich plonów i pozyskaną w czasie polowań zwierzynę. Wszystko to naczelnik marnotrawił na licznych hulankach ze swoimi kompanami. Pewnego dnia na zamku odbywała się kolejna uczta. W biesiadnej sali rozbrzmiewały głośne i dzikie pieśni, a puchary uczestników uczty na suto zastawionych stołach napełnione były trunkiem. Wtem o północy zerwała się tak gwałtowna burza, że nawet solidne zamczysko zadrżało w swoich posadach
 
     Przestraszeni goście zamilkli i zbledli, lecz pan na zamku dodawał im otuchy i zachęcał do dalszej zabawy. Używał przy tym niewybrednych słów i złorzeczył prawdziwemu Bogu. Pochwycił też stojący na stole puchar i w obelżywych słowach zaczął szydzić z gniewu niebios. W tym momencie uderzył piorun i zapaliła się górna wieża, a cały zamek zaczął się chwiać. Zaraz potem rozwarła się ziemia i gród zniknął w powstałej rozpadlinie, którą wypełniła woda. Przerażeni goście szukali ratunku w ucieczce, lecz znaleźli śmierć w wodzie zalewającej rozwartą ziemię. Wkrótce wielkie masy wody zakryły też najwyższą z zamkowych wież.
 
     Przez wiele lat po tym wydarzeniu z głębin powstałego tutaj jeziora dochodziły rozpaczliwe głosy wołające: Módlcie się za nami i ratujcie nas!

 

Duch Borów Tucholskich
Bory Tucholskie zajmują znaczną część powiatów kościerskiego, tucholskiego, chojnickiego, świeckiego i starogardzkiego. Są największym kompleksem leśnym Pomorza Wschodniego, a najpiękniejsze ich partie rozciągają się po obu stronach Brdy i Wdy, zwanej też Czarną Wodą.
        Od dawna wiadomo, że mieszkańcom borów często o północy ukazuje się psotny duch. Siedzi on w dwukółce ciągnionej przez dwa karę konie z ognistymi oczami. Duch otulony jest w biały habit i przypomina zgarbionego zakonnika. "Niezależnie od tego, czy powóz jedzie w głębokim piasku po pustych leśnych drogach, czy po zlodowaciałym śniegu, zawsze wydaje on głośne, z daleka słyszalne odgłosy. Wydaje się, że mknie z wielką szybkością po nierównym kamiennym bruku. Czasami słychać też głośny szczęk łańcuchów.
W pewną mroźną, zimową noc jeden gospodarz wracał z Tucholi do swej leśnej osady. W środku mrocznego boru jego koń ciągnący sanie nagle stanął, zaczął się trwożyć i głośno dyszeć. Nie można go było zmusić do dalszej jazdy- Droga prowadziła tutaj przez głęboki jar do doliny Wdy. Nagle z tyłu doszły gospodarza odgłosy pędzącego powozu. Obejrzał się i stwierdził ze zgrozą, że to dogania go powózka ze złowieszczym duchem. Zwida galopem przemknęła obok, nie dotykając jednak jego sań.
        Po tym zdarzeniu przestraszony koń nie chciał ruszyć z miejsca. Wszelkie namowy, okrzyki i uderzenia batem nie dawały rezultatu. Gospodarz więc wyszedł przed konia aby sprawdzić, co powstrzymuje go od dalszej jazdy. Z przerażeniem zobaczył, że w odległości trzech, a może czterech kroków stały dwa karę konie z ognistymi oczami, a za nimi powóz ze złym duchem. Gospodarz odruchowo uczynił znak krzyża i w tym momencie upiorna zjawa z łoskotem i dudnieniem odjechała w las.
Teraz i koń ruszył w drogę do domu, potem jednak przez dwa dni nie chciał nic jeść. Po kilku dniach zwierzę uspokoiło się, ale w godzinach nocnych nie dawało się już wyprowadzać ze stajni.

 

Zabawka stolemów
W pradawnych czasach w rozległych Borach Tucholskich żyły wielkoludy, zwane z kaszubska stolemami.
Pewnego razu młody stolem idąc polem zauważył coś ruszającego się u swoich stóp. Początkowo sądził, że po ziemi pełza robak. Zaintrygowało go to, więc się pochylił i zaczął temu przyglądać. Wkrótce zorientował się, że to nie robak, ale dwa malutkie stworzenia. Wziął je do ręki, by się im lepiej przypatrzeć. Poruszały się zabawnie na jego dłoni i wydawały ciche dźwięki. Spodobały mu się nadzwyczajnie, bo uznał je za pocieszną zabawkę. Wetknął stwory do swej wielkiej rękawicy i pobiegł do domu, aby pokazać je ojcu.
Jego ojciec był wodzem stolemów- Wszyscy poddani cenili go nie tylko z powodu dzielności, ale i głębokiej wiedzy. Znaleziona „zabawka" również nie stanowiła dla niego zagadki. Spojrzał z uśmiechem na syna i rzekł:
- Synku, to są przecież nasi następcy! Popatrz, ludzie stają się z upływem czasu coraz mniejsi i mniejsi. Teraz są tak mali, jak ten wieśniak z parą wołów, który stoi na mojej dłoni. Musimy im jednak okazać należny szacunek, dlatego zanieś tego rolnika z powrotem na jego pole. Wróć potem i powiedz mi, co zrobił ten wieśniak na swoim polu!
Młodzieniec wykonał polecenie ojca. Wieśniak postawiony na ziemi, którą wcześniej orał, poklepał przyjaźnie swoje woły, zdjął im jarzmo, a następnie prowadził w kierunku lasu. Musiałeś się mnie przestraszyć, bo wygląda to na ucieczkę - pomyślał mały stołem i wrócił do domu. Po powrocie powiedział ojcu: - Ten człowieczek bardzo się ucieszył, gdy postawiłem go na ziemi. Zaraz potem w podskokach zaczął uciekać i wnet znikł z wołami w pobliskim lesie. Odtąd młody stolem zabawiał się rzucaniem kamieni na odległość.

 

Nawrócony kłusownik
Na terenie Borów Tucholskich grasowali budzący grozę leśni kłusownicy. Nie chybiali nigdy celu polując na zwierzynę, choć strzelali do niej z dużej odległości.
Kto chciał zostać takim wybornym kłusownikiem, musiał jednak zapisać swoją duszę diabłu. A odbywało się to w pewien umówiony sposób. Podczas przyjmowania Komunii Świętej przyszły kłusownik musiał podawaną mu przez kapłana hostię wyjąć z ust, wynieść z kościoła, a następnie umocować na tarczy strzelniczej jako cel. Jeśli oddany przez niego strzał był celny, wtedy z hostii wypływały krople krwi. Trzeba było tą krwią pomazać lufę myśliwskiej strzelby, a przyszły kłusownik winien był wypowiedzieć tajemne zdanie w obcej nieznanej mowie. Odtąd każda zwierzyna łowna, którą ujrzał zaprzysiężony kłusownik, mogła być powalona tą strzelbą.
Pewnego razu jeden z myśliwych z Gniezna udał się do kłusowników, aby przyjęli go do swego bractwa. Podczas próby strzału do hostii świętej zbladł nagle i odstawił strzelbę. Zapytany o powód takiego zachowania odpowiedział:
- Nie mogę strzelać, gdyż stoi tam Chrystus i płacze.
Wyśmiano go i nazwano tchórzem. Broniąc swego honoru zdecydował się jednak na strzał. Później pomazał lufę krwią i wypowiedział słowa przyrzeczenia by zostać przyjętym do występnego bractwa.
W jakiś czas potem poszedł do lasu na polowanie. W oddali wypatrzył same, która piła wodę ze strumyka. Łowca przymierzył się i strzelił - śmiertelnie trafione zwierzę od razu padło na ziemię. Kłusownik pośpieszył nad wodę, wziął sarnę na ramiona i ruszył w stronę domu. Droga powrotna była daleka, a i sama stawała się coraz cięższa.
Na szczęście leśnym traktem jechał wóz z kapłanem udającym się z namaszczeniem do chorego leśniczego. Życzliwy duchowny zauważył zmęczonego myśliwego i zaprosił go do wozu. Łowca chętnie skorzystał z okazji, przysiadł się do księdza, a zwierzynę położył u swoich nóg.
Ksiądz widział wprawdzie, jak kłusownik zastrzelił sarnę, lecz nie mógł pojąć Jak z takiej odległości udało mu się ją śmiertelnie trafić. Zapytany o to myśliwy opowiedział o tajemnym zaklęciu.
-Na Boga, jak mogliście tak postąpić? - wykrzyknął kapłan -Zapisaliście swoje dusze diabłu! Formuła „Teufel, halt mir dieses Tier, ich geb' dir Leib und Seel dafur!", którą powiedzieliście nie rozumiejąc słów, znaczy: „Diable, zatrzymaj to zwierzę, ja dam tobie w zamian moje ciało". Kłusownik przeraził się i zadumał. Po chwili gorąco poprosił kapłana, by ratował jego duszę. Duchowny spełnił prośbę, wysłuchał spowiedzi skruszonego grzesznika i udzielił mu rozgrzeszenia.
W chwili gdy kapłan wypowiadał słowa rozgrzeszenia i wykonywał znak krzyża, sama, która wydawała się martwa, ożyła nagle, zeskoczyła z wozu i zniknęła w otaczającym ich lesie. Stało się tak dlatego, że diabłu, który dopomógł w postrzeleniu samy, została odebrana czarcia moc.

O trzech dziwacznych kompanach

Podczas dokonywania rutynowego obchodu myśliwskiego rewiru młody leśniczy z leśniczówki Gołąbek na skrzyżowaniu leśnych dróg napotkał trzech dziwacznie ubranych mężczyzn. Pierwszy z nich miał na sobie obszerny i powiewny płaszcz w kilku miejscach porwany i mający tyle dziur, że trudno byłoby ustalić, z jakiej tkaniny został uszyty. Ten jest zapewne uosobieniem wiatru - pomyślał leśniczy - tego przewiewa wiatr na wylot. Drugi nosił białe owcze futro, na głowie wełnianą czapkę, a ręce miał ukryte wjednopalcowych rękawicach, mimo iż zima dawno już minęła. To prawdziwy kudłaty zmarźlak - powiedział do siebie leśniczy - ten mi się nie podoba. Wreszcie spojrzał na trzecią osobę. Musiał jednak zaraz odwrócić wzrok by nie oślepnąć, gdyż jej ubiór błyszczał jak tarcza słońca.
- Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus! - rzekł leśniczy i chciał odejść.
- Nie tak prędko, panie leśniczy - zawołali napotkani mężczyźni.
- Najpierw powiedz nam, którego z nas pozdrowiłeś w imię Boga.
-Najsilniejszego z was - odpowiedział leśniczy. Teraz wymienieni rozpoczęli spór, który z nich jest silniejszy. Nie mogli jednak dojść do porozumienia, przeto uradzili, że leśniczy będzie w nim sędzią.
- Bieda ma najmniejsze potrzeby i w skromności tkwi jej siła - powiedział leśniczy i dodał; - Tamten w porwanym i podziu-rawionym płaszczu jest jak widać najbiedniejszy z was, więc i najsilniejszy. Jemu należy się więc moje pozdrowienie.Pozostałych wędrowców opanowała złość. Ten ubrany w błyszczący strój rzucił leśniczemu gorejące spojrzenie o mocy
żywego ognia i rzekł:
- Będziesz mocno żałował, że nie skierowałeś do mnie swego pozdrowienia. Jestem słońcem i gdy nadejdzie lato, skieruję całą moc moich promieni na ciebie tak, że umrzesz pod ich żarem!
- Przypatrz się mi dobrze - rozpoczął ów ubrany w kożuch -abyś mnie rozpoznał, gdy nadejdzie zima - a jego głos brzmiał ostro i zgrzytliwic, jakby zderzyły się dwie bryły krystalicznego lodu. - Jestem mrozem i tak ciebie zmrożę, że słychać będzie klekotanie kości w twoim ciele.
- Nie obawiaj się, miły leśniczy - szepnął cicho wyróżniony -jestem wiatrem i wiem, jak ochronić cię przed ich gniewem. Jeśli promienie słońca będą dla ciebie zbyt mocne, wtedy jako wietrzyk przyniosę ci ochłodę. A gdy obejmie cię swymi szponami siarczysty mróz, zatkam wszystkie dziury w moim płaszczu. Nie zawieje wtedy żaden wietrzyk i siła mrozu osłabnie.
Szczęśliwy z dokonanego wyboru leśniczy poszedł w dalszy obchód lasu. Wiedział, że odtąd wiatr będzie dla niego łagodził żar słońca i sprzyjał w czas mrozów.

Mówiące woły
Mieszkańcy Borów Tucholskich wierzą powszechnie, że w noc sylwestrową miedzy godziną jedenastą tą a dwunastą zwierzęta potrafią mówić ludzkim głosem.
Jeden z właścicieli dwóch wotów chciał się dowiedzieć, o czym też mówią w taką noc jego zwierzęta. Wszedł niepostrzeżenie do obory i czekał na nadejście godziny rozmów.
- Ty - po chwili rzekł jeden wół do drugiego - najedz się do syta, bo niedługo będziemy musieli coś niezwykłego przewieźć.
- Cóż to będzie takiego? - zapytał stojący obok wół.
- Ano, za sześć dni powieziemy naszego pana na cmentarz. Gospodarz usłyszał to i bardzo się przeraził. Pośpieszył do mieszkania i opowiedział żonie o strasznej przepowiedni wołów. Już po godzinie poczuł się źle, zaczął gorączkować i musiał położyć się do łóżka. Zapadł na nieznaną chorobę i nawet cudowne rzekomo zioła przywołanego z głębi lasu znachora nie zdołały mu pomóc. Zmarł po kilku dniach, jak przepowiedziały woły. One też zawiozły swego pana na wiejski cmentarz.

 

Diabelska psota
  Kiedy przystąpiono w Tucholi do budowy pierwszego murowanego kościoła, a był to wiek XIII, bardzo nie podobało się to diabłu.
Takiej wielkiej budowy jeszcze nie widziałem – mruczał sobie pod wielkim zakręconym nochalem – Muszę zrobić z nią porządek. Co piekło powie, kiedy ten kościół będzie ukończony? Lucyper mnie wyrzuci, pośle na księżyc, tam nie ma ludzi, a ja bez ludzi nie mogę istnieć.
Tak biedak do siebie gadał i z dnia na dzień markotniał. Nawet o psotach nie myślał. A ludzie budowali i budowali. Ściągali do miasta sławnych artystów i rzemieślników. Majstrowie pracowali od świtu do nocy. Kościół rósł wzwyż i wszerz. Diabeł aż się pocił na myśl, że wkrótce będzie przez samego biskupa poświęcony. Zastanawiał się jak przeszkodzić w jego budowie, albo jak go całkiem zniszczyć. - Dam im trochę czasu – myślał chytrze. - Niech się trochę namęczą robotą, może też się zadłużą, kto ma długi ten ma kłopoty i wrogów. Poczekam trochę. Co naglę, to po diable.
        W końcu powziął plan.-Znajdę w okolicy największy kamień i cisnę z góry, kiedy odprawiać będą pierwsze modły. Długo zeszło mu na szukaniu takiego głazu, by skutecznie spełnić swój zamysł. Wreszcie się udało, ale droga do Tucholi była długa i kręta, a kamień bardzo duży i ciężki. Ruszył więc wczesnym rankiem, przed pianiem kogutów. W drodze musiał jednak odpocząć, bo i diabeł się zmęczy. Do południa było jeszcze daleko, więc postanowił zdrzemnąć się trochę. Kiedy się ocknął słońce było już wysoko. - Jeszcze tylko jeden lasek, rzeka, pole i będę w mieście. Najlepiej będzie, gdy kamień zarzucę na plecy, nakryję peleryną, wzbiję się, przelecę górą nad miasto.
        Przelatując nad rzeka usłyszał bijące dzwony kościelne, które przestraszyły go, jak kropidło i woda święcona. - Koniec z moją robotą. Wszystko na nic – zapiszczał żałośnie. - Kościół poświęcony, trochę mocniej kamień mnie dusi. Modły zabijają. Co robić? Co robić? Rzucę tu ten kamień. Kamień potoczył się w sam środek Brdy i tam pozostał do dzisiaj. Działo się to w październiku 1287r, kiedy arcybiskup Jakub Świnka konsekrował kościół w Tucholi.
 

Jak Rusław sekret przed nadobną Tomiłą odkrywszy, nieszczęście na swoich braci chrześcijan sprowadził, sam młode gardło też dając

    W onych czasach pradawnych, gdy czcigodny biskup praski a nasz święty patron Wojciech z Sławnikowiczów, nawracał Prusów, moc żyła pogan między dzisiejszą Tucholą a Chojnicami, a i diabeł knieje tamtejsze widząc, rad wśród nich rezydował. Wszelko nie ulękła się takiego sąsiedztwa niewielka drużyna Chrystusowa, która przybyła do głuszy wraz ze swoim szlachetnym wójtem Mojmirem. Chcąc ogień świętej wiary niecić, pobudowała sobie „kościółek” oraz skromne domostwa na ostrowiu zewsząd okolonym jeziorem. Codziennie po trzykroć biły dzwony i codziennie też po trzykroć zbierano się na modły, by Panu Bogu i sobie przyjemność czynić. Nie spodobały się wszakże te, postępki srogiemu Spitogniewowi, który był ihumenem i wróżą nieodległej gromady pogańskiej. Ten-ci, wielce szpetnego charakteru słynąć, zaprzysiągł przybyszom śmierć i spustoszenie, tym bardziej iż miły ton dzwonowy do niepojętej wściekłości go doprowadzał. A jak się dalej działo?

    Byłby ów służka pogańskich cielców rychło i bez przeszkód swe zamiary przeprowadził, gdyż łaknął ich spełnienia jak kania deszczu. Zebrał sporo luda, u których wzrok dziki i nóż w garści jednakim blaskiem nikczemnym świeciły. Chrześcijany jednak zwledziały się o mającej nastąpić napaści. Zburzyły most, z drewna wiodący na ich ostrów, a żeby kontaktu nie postradać ze światem wnet upletły ze skóry nowy, który tak zmyślnie ułożyły, iż w każdej chwili mogły go opuścić w głąb jeziora za sznur jakowyś pociągając.

    Nie powstrzymało to na długo Spitogniewa. Jednego dnia, choć mostu pominionego nie mógł dojrzeć, ruszył popędliwie w kierunku tych, co chrztu świętego sakrament a wraz z nim moc ducha otrzymali. Nakazał swoim wilczysynom rzucić się w pław do jeziora, a kiedy tym ordynansem rychło przemienił ich w utopków, bo woda ich łacno zmogła, zawrzał jeszcze straszliwszym gniewem, niż wprzódy. Nie minęły dwie niedziele a już nasposobił wyprawę tym razem przedniejszego pomyślunku albowiem pogaństwo żyło wówczas łodzi, nie mówiąc o tym, że dla lepszego profitu wojennego jakby i częściej wzywało boga Trygława do pomocy. O, jakoż wszystko było daremne ! Jakoż daremne były złość pogańska i zamiar spustoszenia! Również łodzie potonęły i Pan Zastępów zlitował się nad nieborakami nieborakami z ostrowia, zwłaszcza, iż pięknie Go o to prosili, modły na klęczkach bezustannie czyniąc. Tedy zdumiał się bardzo Spitogniew. Czy by to onże Bóg Kryst z dalekiej Romy był aż tak mocen? A może Lelum – polelum jest nisza przyczyna tej sromoty bitewnej? Zali nie sprawił jej choćby święty bożek Trygław. mszcząc się, iż poniektóre ludzie doży dowinowego władyki Krysta przystępują? Tedy zdumiały się także bogobojne chrześcijany. Czy by to. możliwe było, że tak owi pływacze, jak potem łodzie jeziorowego bełtu pokonać nie mogą? A niby czemuś tak skwapliwie topiel wchłaniała gadów i wyglądało jakby ich ręka niewidoczna ciągnęła za kędziory lub kamień młyński dziergała im u gardzieli? Czyliż i woda jeziorna nie zdawała się w te razki dziwne rządka i słabonośna, snadź na owych zatraconych utopków pogańskich, od dawna już szykując zgubę? Przeca i kaczkę, nawet i deskę skrył odmęt, gdy gwoli eksperiencji spuszczono je na fale. Ale nie na samych zdumieniach się skończyło. Diabeł nie powstrzymał się przed sianiem kąkolu i nieznużony siał go teraz dwujgarścią. Spitogniew chytrze udał iż się już z wolą prawdziwego Boga pogodził a w umyśle podstępny spisek gotował. Miał on zaś córkę nadobnego oblicza, Tomiłą zwaną, i wiedząc, iż syn Mojmira, Rusław lubym wzrokiem ją obdarza postanowił płochą dzieweczkę użyć do swoich niecnych działań. Najpierw groził Tomili śmiercią, a później niby gniew tłumiąc obiecał zgodę na ślub, jeśli tylko latorośl wypyta Rusława, gdzie chrześcijany ów most cudaczny skrywają i w ogóle jakim sposobem. machina mostowa działa.I tak stało się nieszczęście.

    Ilekroć bowiem Rusław przeprawił się przez jezioro, by spotkać się z dziewczęciem, owoż czyniło przeszpiegi. Wprawdzie zrazu odmawiał odpowiedzi, ale kiedy poganka przyrzekła sakrament chrztu przyjąć, skruszał i obiecał już nie mieć przed nią sekretu. 0, niebaczny! 0, nie znający natury niewieściej! 0, wiarołomny nadto, jako że ojcu nie dawno przysiągł, iż nawet na torturach nie zdradzi tego o czym mówić nie wolno!

    Jednego dnia, gdy pogaństwo paliło wieczorem sobótki, a chrześcijany wilią świętego Jana wraz się radowały, spotkał się ze Spitogniewówną i wszystko jej szeptliwie wyznał. Nie byłoż szczęśliwego młodzieńca, niż ten, który wówczas w jego ciele zamieszkał i ramieniem krasną Tomiłę ogarnął. Dookoła, gdzie okiem sięgnąć, paliły się kupałowe ognie bijąc w niebo czerwonawym blaskiem, a pobok odprawiano wszelakie hulanki, gzów i śmiechu sobie nie żałując. Piszczała któraś dziewoja:

Oj, doda, moja doda,

da wziena wianek woda,

Oj, matuś mnie skrzyceli,

isaja, lado, ileli!

Piszczała zaraz po niej druga, opasana powrósłern z bylicy:

Oj, ni ja matulina,

ni ja tatulowa.

Kupalnocka gore,

bedem się lubować!

    Wiele było takich śpiewek, nie w każdym słowie Bogu i Świętym Pańskim miłych.Wiele też było zabaw, o których, znając cnoty powaby, lepiej zamilczeć. Rusławowi wszakże podobały się owe śmiechy i gry, bo czy to jako wąsogolec był grzechu nie całkiem świadom, czy to zauroczyła go wybranka, kiedy ślepki chabrowe ku niemu zwracała. Panie, daj mu zresztą niebo, zwłaszcza, że gdy usłyszał dzwony na wyspie pożegnał Tomiłę i jeszcze na ostatnie modły w kościółku zdążył. Cóż jednak dalej? Dziki Spitogniew, usłyszawszy od córki prawdę o skórzanym moście, zebrał nocą swoich ludzi i z przeraźliwym krzykiem zjawił się na ostrowiu paląc, pustosząc i mordując tam wszystko. Nikt nie ocalał z braci chrześcijan. Pierwszy zginął od ihumenowej włuczni Rusław, który we śnie i nierozgarnięciu został ubity, co z kolei widząc, żalem zdjęta Tomiła śmierć sobie zadała, rzucając się do jeziora. Nie było domostw na ostrowiu, tylko zgliszcza i dymy. I nie było młodych tylko pamięć o ich nieszczęsnym miłowaniu, gdy oboje, choć serca im biły czysto nie zważali, iż jest to cnota nad cnotami trzymać język za zębami.

O tym, jak Borowiak diabła przechytszył

    Niedaleko Tucholi, w leśnictwie Świt znajduje się przełomowy odcinek Brdy, przebijający się tu przez morenę denną. Szczególnie piękny fragment przełomu zwany jest „Pukiełkiem”. Uroczysko to uchodzi od blisko 100 lat za jedną z głównych atrakcji w okolicach Tucholi.

    Płynąca głębokim jarem rzeka wypłukała w ciągu wieków liczne głazy i kamienie sterczące z wody i tworzące charakterystyczne dla górskich potoków bystrza. Dodatkowym urozmaiceniem tego miejsca jest wysoki występ, urwisko prawie, zwane Diabelską Kazalnicą

    Legenda mówi, że często siadywał na nim diabeł przybierając różne postacie. Czasami udawał kruka, a czasem gawrona lub jastrzębia, ale widywano go także pod postacią wielkiego mężczyzny, obleczonego w długie, czarne odzienie, a nawet w ubiór konnego jeźdźca.

    Mówiono, że chętnie stamtąd przyglądał się flisakom. Nieraz im wymyślał, beształ, jakby kazanie prawił. Kiedy ukazywał się w postaci wrony zazwyczaj nieszczęście jakieś wykrakał. Jedna z powiastek mówi, że diabeł ów chcąc dobrze poznać życie Borowików, najął się u jednego z gospodarzy za parobka. Wybrał biedniejszego, któremu w gospodarstwie nie szczęściło się. Gospodarz przyjął go, bo wyglądał zwyczajnie, jak parobek, mówił po naszemu, chociaż pochodził podobno z pod Świecia, na pracach w polu i w podwórzu znał się jak należy. Gospodarz był z niego zadowolony. Pracował porządnie, od rana do wieczora i wszystko mu się udawało. Sąsiedzi zaczęli zazdrościć takiego pomocnika. Orka szła jak nigdy dotąd, żniwa także, a i zwózka była na czas, bydło w dobrej kondycji, krowy dawały mleko cały rok, świnie tuczyły się na byle, czym a cielęta rosły w oczach. Gospodarz cieszył się. Pewnego dnia powiedział do swojej żony:

- Muszę Gustka (tak się ten diabeł przedstawił) urządzić na długie lata. On przynosi nam szczęście i pracuje za dwóch, dwóch nawet za trzech.

    Żona też była tego zdania. Powiedziała, że dostanie teraz lepsze jedzenie, na zabawy z wiejskimi dziewkami puści, a wynagrodzenie za robotę mu podwoi. Gustek jednak za wszystko podziękował, ale zażądał po latach gospodarza. Całego jak tylko odda ostatnie tchnienie. I gospodarz się na to zgodził, bo był zdrowy i o śmierci wcale nie myślał. Diabeł zaraz podał mu umowę, kazał zaciąć się w palec i krwią umowę podpisać. Tak też się stało. Parobek był nadal serdeczny i chętny do pracy. Lata mijały i gospodarstwo dalej kwitło. Ludzie się dziwili, że taki kiedyś kiepski gospodarz a tak się bogacił. Zaczęli między sobą szeptać, że w gospodarce jest coś niezwykłego, że pomaga tam jakaś nieludzka siła. Czas zaczął zginać grzbiet gospodarza, lata cisnęły chłopa do ziemi. Czuł, że zbliża się jego koniec. I w tedy przypomniał sobie o podpisanej umowie.

- Duszy! Duszy mojej chce ten bies! Teraz wiem, że Gust jest diabłem. Co zrobić? Co zrobić? - szeptał do swojej żony. Baba jak to baba zawsze coś wymyśli. Przypomniała sobie, że w Żółwińcu, w pustelni żyje człowiek, który brata się z duchami, ale tymi zbawionymi. Chłop ruszył zaraz do pobożnego człowieka prosić o radę i modlitwę za niego. Pustelnik sprawę przyjął, choć nie była łatwa. Poradził gospodarzowi, że gdy zbliżać się będzie ostateczna godzina ma zjawić się w pustelni, a w swoim łożu umieścić ma najostrzejszego psa. Chłop udał się do domu, przywołał kundla, ubrał w swoją koszulę, wsadził na czarne kudły czapkę, przykrył pierzyną i szepnął:

- Lesz tu piesku spokojnie do czasu, aż przyjdzie tu Gust.

    Pies zrozumiał, bo z panem przeżył niejedno. Gospodarz powędrował do pustelni i tam czekał na dalszy ciąg wydarzeń. W tym dniu przyszła do niego śmierć. Chwyciła go za gardło, ale duszę dostał pustelnik i przekazał ją pod sąd boski. W tym czasie Gust był w polu. Rzucił orkę i popędził do izby, gdzie chłop sypiał. Wskoczył przez okno, bo przy drzwiach była święcona woda i kropidło. Chwycił zawiniętą w koszulę postać, pewny, że to gospodarz i popędził z nią na kazalnicę. Pies był spokojny, nawet nie zamruczał – pamiętał słowa swego pana. Kiedy diabeł dotarł z nim na kazalnicowy występ i chciał cisnąć go w dół do piekła - pies mocno go ugryzł. Diabeł aż pisnął i puścił swego pojmańca. Ten tylko na to czekał. Jak nie skoczy diabłu do gardła, jak nie zacznie ujadać, aż się wszystkie wrony przestraszyły. Diabeł tak ze strachu cofał się na skraj występu, aż gruchnął w dół, prosto do piekła, które tam właśnie miało swoje czeluście.

A w piekle, podobno, chwycił diabła sam Lucyper. Za karę, że dał się oszukać przez prostego chłopa, zamienił go w kruka.

Od tego czasu diabeł nie pokazuje się już pod ludzką postacią. Można go tam czasem zobaczyć, głośno kraczącego i krążącego nad „Piekiełkiem”.

O tym, jak masto Tuchola, swej świętej posłuchawszy, szlachetnym fortelem przegnało precz wroga, co zgubę mu szykował

    PIĘCIOKROC Tucholi, miasta przedniego, które w zamierzchłym czasie książę Sambor założył, broniła przed Szwedem Najświętsza Panienka. I pięciokroć smok zamorski musiał ustąpić ze swoimi hardymi regimentami, co pobożny naród tucholski widząc, dzięki potem czynił Wybawicielce i ofiarował farze obraz z Jej cudownym, srebrorytym wizerunkiem oraz zmyślnie wierszowaną inskrypcja. Znalazły się w niej słowa wyszczególniające, co ów obraz znamionuje i kto byt jego fundatorem:

   Znak obrony Twej Panno, Matko prawdziwego Boga, przez wojnę szwedzką — całość miasta tego, Któreś od nieprzyjaciół pięćkroć obroniła. Przeto na dziękczynienie nas samych w niewolą Oddajemy: miej w opiece Tucholą.

    Powiadano wszakże, iż Tucholi broniła również święta Małgorzata.
Zdarzyło się, bowiem przed wiekami, że wróg niewiadomy zjawił się pod murami miasta i grozę swą w pełni mieszkańcom odsłonił. Może to znowu był ryzy diabeł szwedzki, może wcześniejszy odeń Krzyżak zakuty w żelazo, a może inny grabieżca, któremu Tuchola, tchnąc lubymi woniami żywicy i barci ze swoich przepastnych borów, zasmakowała niby kęs jaki wyborny? Niepodobna to już wiedzieć, lecz jak tam było, miasto stanęło do walnej obrony. Na głos dzwonów zamknięto wszystkie bramy i wywleczono na wały ufnice, kamienniki, a także kartan potężnej mocy, choć dział tych oraz innych huk czyniących instrumentów nie było wiele, tak, 'jak nie było pod dostatkiem smoły w beczkach tudzież cepów sposobnych do odpierania cisnącego się wszędy żołnierskiego mrowia. Prócz niewiast i dziecińca, wszyscy tucholanie ruszyli z wielkim animuszem do walki i siła trupów nieprzyjacielskich legło wówczas, czy to pod bombardierskim ogniem czy to na prostszy modus ubitych. Kule latały w powietrzu jak straszliwe bąki, raz po ras któregoś draba obcego autoramentu ekspediując na tamten świat, a i nie po próżnicy trzymano w garściach owe cepy, spiesznie zrychtowane piki czy wieprza raczej godne topory rzeźnickie. Spisywali się chlubnie bracia tucholscy, ale w końcu każdemu stało się widno, iż już tylko na miłosierdziu Bożym przebywa, bo miastu, wyjąwszy serca ludzkie, pilnie mocy obronnej zabrakło.
Rzecze z desperacją wójt do puszkarzy (przy działach zatrudnionych);
— Pomrzemy...
Rzeką oni, okrutnie utrudzeni a czarni, albowiem dym przydał im prezencji murzyńskiej:
— Pomrzemy, miły panie wójcie...
    Jedne niewiasty Panu Bogu modłami się przypominały. Znów drugie, w płaczu miększe, zalewały się łzami, siejąc zamieszanie. Klęska nastąpiłaby jeszcze tego samego dnia. Wszelako akurat pociemniało na wieczór i nieprzyjaciel, spragniony jadła i spoczynku, odstąpił od szturmu. Miał oczywiście uderzyć co świt i za widoka dokonać pogromu, ażeby lepiej wtedy nasycić wzrok ową brzydkoscią spustoszenia, o której prawi Mateusz Ewangelista.
Miasto zdawało się być przepadłe. A tymczasem, ledwo tylko noc czarna wychynęła jak liszka z borów, przysuwając się ze swoimi gwiaździstymi ślepkami ku domom, strwożeni ludzie dostrzegli w pobliżu jednej 2 baszt dziwnie jaśniejąca postać. Niewiasta będąc w zakonnych szatach, snadź szlachetnego rodu (sadząc z postawy), a przy tym pokorą i skromnością zdobna, płynęła jakby ponad ziemią na niewidzialnym galarze. Kto zacz ona? Nie wiedział wójt i nie wiedzieli inni mędrkowie, choć bardzo to ich zaciekawiło. Dopiero wielebny pleban, przybiegłszy zziajany na wezwanie, spojrzał na zjawę i struchlał, gdyż rozpoznał w niej świętą Małgorzatę.
— Wszelki duch Pana Bogna chwali... — wyszeptał zbielałymi usty, padając na bruk.
Ale że miał ze świętą duszą do czynienia, a nie z potępieńcem, wnet przyszedł do siebie i tak odezwał się do przybyłej:
-O, święta Małgorzato w mieście Tucholi będąca! Nie masz większego szczęścia dla nas, niebożąt śródleśnych przez straszliwego wroga napastowanych, niż no, że przed jutrzejszą śmiercią możemy ujrzeć Twoje czcigodne oblicze. Nie masz i dla mnie, niegodnego pasterza tej trzody i pokornego bogomodlcy, lepszego nagrodzenia, niż ono, że mogę się rozmówić personalitater z tak zacną wysłanniczką niebios, choć myśl mnie takowa dręczy, co też, najmilsza siostro, sprowadza Cię teraz do naszego miasta?
    Okazało się, iż Święta przyszła, aby wielce jej miłym, obywatelom Tucholi udzielić rady w materii militarnej. Zdumiał się setnie poniektóry: byłażby i w tej materii biegła? A już trwała nauka i wszyscy, osobliwie zaś pleban, wójt i zwierzchność cechowa, postąpili bliżej, zapominając na ten moment o swych strapieniach.
- Nie w kartanach, moździerzach, mieczach czy też cepach wasza obrona i ratunek, ale w czym inszym - powiedziała święta Małgorzata. — Róbcie dobrze tym, którzy was nienawidzą, i módlcie się za tych, którzy was prześladują, abyście zostali prawdziwymi synami Ojca Niebieskiego... Czy to nie tak nakazywał Pan Jezus, wielebny plebanie, coś mnie oracją przed chwilą zaszczycił?
Pleban skinął głową, że tak.
- A są też insze słowa Jezusowe: kto na ciebie kamieniem rzuci, to ty na niego chlebem. Tędy niechaj piekarzowie wasi - mówiąc to, święta ściszyła głos, żeby wieczerujący pod murami przeciwnik nie dosłyszał – na sposobią chleba przez noc a na zaraniu rzucicie go wrogowi w dół ile tylko wam sił i bochnów stanie, i będziecie patrzeć co dalej będzie...
Po tych słowach święta zniknęła w ciemnościach.
Ten i ów zdumiał się znowu, czemu by chleb, tak marnotrawnie rzucony, miał rozstrzygać w srogich sprawach wojennych przynieść biednej Tucholi ocalenie. Kiedy jednak, nie lekceważąc rady, obsypano nazajutrz wroga gradem złoto-brązowych krążków aż wiew szedł od ich zapachów, gorąca i przelotu, każdy, kto żyw tylko, mógł wkrótce ujrzeć jak straszne regimenty zaczynają uciekać.
- Musi maja te ludzie, czorty przeklęte -złorzeczył hetman nieprzyjacielski - jeszcze sporo zapasów w swej twierdzy, skoro tak swawolnie chlebem ciskają. Jakoż z tymi kutymi szczurami się rozprawić, gdy wczoraj całkiem z sił opadali, a dzisiaj nam zabawy urządzają. Tfu, "niewątpliwie najlepiej tego tajemnie sprawującego się grodu unikać!
    Miasto Tuchola zostało uratowane i błogą przeżyło radość. Żeby zaś uczcić tak znakomitą i bogobojną obrończynie, wójt własnowolnie, a także na prośby mieszkańców, zlecił po wsze czasy umieścić postać świętej w herbie i pieczęci magistrackiej.
Co też spełniając niebawem ex corde, dodano patronce krzyż do prawej ręki, a gołąbka do lewej, bo jest ich wszak godna.
    Niechajże im służy, jak służyła na wieki wieków.
 

Na podstawie: R.A. Regliński, Legendy Borów Tucholskich, Wyd. "Region", Gdynia 2001.